Duszpasterze
„Aby kapłan nie rozminął się z Panem Bogiem”
Od sierpnia 2009 r. jest w naszej rodzinie parafialnej nowy kapłan – ks. Łukasz Dębski. Przyszedł dwa miesiące po święceniach kapłańskich. U nas więc stawia pierwsze kroki na drodze swego powołania.
Przyjmując od niego dar pełnej młodzieńczego zapału posługi duszpasterskiej, odwdzięczajmy się modlitwą i życzliwością. Jak w rodzinie wzajemnie pomagajmy sobie kroczyć Chrystusowymi śladami. To zadanie łatwiej wypełnić, gdy lepiej się znamy. Dlatego redakcja poprosiła ks. Łukasza o rozmowę, kontynuując kilkuletnią tradycję poszerzania cyklu „Abyśmy byli jedno” zawsze wtedy, gdy w rodzinie parafialnej rozpoczyna pracę nowy kapłan.
Zanim ks. Łukasz został kapłanem…
Urodziłem się 10 sierpnia 1984 r. Jestem najstarszy z rodzeństwa (mam dwóch braci – obaj już studiują). Pochodzę z małej miejscowości niedaleko Chrzanowa. Nazywa się Płazy. Tam nadal mieszkają moi Rodzice i Babcia. W rodzinnej wsi chodziłem do szkoły podstawowej. Na szczęście jestem z tego rocznika, który uniknął edukacji gimnazjalnej.
Dziecięce lata upłynęły szczęśliwie. Nie byłem jednak najgrzeczniejszym z chłopców na świecie. Przekora podpowiadała różne psoty. Byłem aktywny tam, gdzie nie było to wskazane, a bierny tam, gdzie należało wziąć się do dzieła. Terenem moich „popisów” był głównie dom rodzinny; w szkole dałem się poznać jako ułożony, dobry uczeń.
Młodsi bracia nie dali mi poznać smaku starszeństwa. Byli i są bardzo samodzielni i zaradni. Za nos nie pozwolili się wodzić. Ba, nawet ministrantem zostałem później niż mój młodszy brat. Właściwie to ja poszedłem w jego ślady. Czasem zdarzyło się rozstrzygać spory przy użyciu „argumentu siły”, ale nie wykraczaliśmy poza normę właściwą młodzieńczego „czubienia się”.
Najważniejsza jednak w domu rodzinnym była atmosfera religijna. Zawsze blisko Boga i Kościoła. Rodzice i Babcia dbali bardzo o klimat modlitwy, o to, by Dzień Pański – niedziela – była rzeczywiście świętem. Nic więc dziwnego, że – gdy już zdecydowałem się na służbę przy ołtarzu jako ministrant (chociaż zrobiłem to stosunkowo późno) – to zaangażowałem się już bez reszty. Byłem przewodniczącym ministrantów. Pomagałem księdzu. Słowem, jestem takim dzieckiem ministrancko-oazowym.
Ukończenie szkoły podstawowej oznaczało „wyfrunięcie” z rodzinnego gniazda w szerszy świat. Wybrałem liceum w Libiążu, klasę z poszerzonym językiem angielskim. Libiąż był wprawdzie wyraźnie dalej niż Chrzanów, ale tam miałem kolegów z kolonii i innych imprez organizowanych przez tamtejszą kopalnię (w tej kopalni pracowała moja Mama).
Naukę w szkole traktowałem poważnie. Gdy coś mnie interesowało, uczyłem się z pasją. Już w trzeciej klasie zacząłem się przygotowywać do egzaminów wstępnych na studia. Korzystałem z kursów przygotowawczych. Właściwie miałem otwartą drogę na studia humanistyczne. Byłem dobrze przygotowany. Myślałem też o prawie.
Pan wypowiedział Twe imię i barka pozostała na brzegu?
Myśl o kapłaństwie pojawiała się w okresie nauki liceum, ale początkowo gdzieś ginęła pośród innych projektów. Cały czas był rozdźwięk między tym, do czego skłaniałem się, będąc w środowisku szkolnym, a tym, co gdzieś drążyło podczas rekolekcji czy posłudze w parafii. Przyszły wreszcie wakacje po trzeciej klasie. I wtedy myśl ta już była na tyle mocna, że zwierzyłem się z tego zamiaru mojemu o rok starszemu koledze, który właśnie był po maturze.
I cóż usłyszałem? On już złożył dokumenty w Seminarium Duchownym (dzisiaj jest księdzem). To umocniło mnie w przekonaniu, że jest to droga dla mnie również. Nie zwierzyłem się jednak nikomu w rodzinie. Rok później, po bardzo dobrze zdanej maturze, uczyniłem to samo, co mój serdeczny kolega. W ten sposób w mojej rodzinnej parafii po 34 latach przerwy, kiedy to księdzem został Marek Głownia, ujawniły się dwa powołania kapłańskie, a tamto sprzed 34 lat nastąpiło po stuletniej posusze.
A po kolejnych sześciu latach przyszedł dzień święceń. Jaki moment tej uroczystości najmocniej zapisał się w sercu i pomaga umacniać powołanie?
Zatrzymajmy się na tych sześciu latach, bo one były bardzo ważne, a zarazem bardzo trudne. To był czas zmagania się z samym sobą, z różnymi słabościami i wadami. Z natury jestem nieco gadatliwy, a w seminarium, gdy przychodziła pora silentium sacrum, trzeba było rzeczywiście zachować ciszę, milczenie, powściągnąć chęć rozmowy. Konieczna była systematyczność, niczego nie dało się odłożyć na później, bo czekały już inne obowiązki. Na nadrobienie zmarnowanego czasu nie było szans. Do tego należy dodać walkę z niepunktualnością, lenistwem i chaotycznością. Wspaniała szkoła charakteru, bardzo potrzebna, by w sposób dojrzały przyjąć święcenia kapłańskie. W ceremonii święceń bardzo przeżywałem leżenie krzyżem – ten znak uniżenia się i gotowości oddania się całkowicie na służbę Chrystusowi oraz tekst przyrzeczenia; czułem wagę tych słów i odpowiedzialność, jaką na siebie przyjmuję. Miałem świadomość, co przyrzekam Panu Bogu i Kościołowi. O ogromie odpowiedzialności kapłana zawsze przypominała mi Mama, wspierając mnie w zmaganiu z własnymi słabościami w okresie przygotowania do tej wielkiej chwili i wszystkiego, co ona rozpoczyna.
Pierwsze kroki w kapłaństwie – co raduje serce, a co napawa obawą?
Koledzy czasem dziwili się, czemu po mnie jakoś nie widać radości, czemu jestem taki zamyślony podczas sprawowania sakramentów. Mnie jednak przed oczami stoi ogrom odpowiedzialności, władzy, jaką mi powierzył Bóg, uprawniając mnie do ich sprawowania. To z jednej strony napawało mnie wielkim podziwem, zdumieniem i radością, a z drugiej strony – można powiedzieć – przerażało. Kapłan przy ołtarzu – to przecież alter Christus (tak jak Chrystus), albo in persona Christi. To dla mnie ogromna tajemnica. Staram się tak przeżywać każdy sakrament, z zaangażowaniem, świadomością odpowiedzialności i szacunkiem do urzędu. Mam nadzieję, że to się nie zmieni z upływem lat i nie poddam się rutynie. Być może ta moja wewnętrzna postawa czasami przyćmiewa zewnętrzną radość, ale wewnętrzna naprawdę jest.
A mówiąc o pierwszych krokach nie sposób pominąć praktyki diakońskiej. Odbywałem ją na parafii w Zawoi. Nie była ona dla mnie łatwa. Stanowiła kolejne wyzwanie, które Pan Bóg przede mną postawił. Mocne wyzwanie, ale niewątpliwie potrzebne. W tym zmaganiu umacniało się wewnętrzne przekonanie, że jestem na właściwej drodze swego życia. W ogóle ostatni rok przed święceniami był naprawdę trudny – oprócz praktyki trzeba było przygotować i obronić pracę magisterską, pracować w szkole. Z perspektywy czasu oceniam go jednak dobrze. W pracy duszpasterskiej udało mi się osiągnąć punktualność i przyzwoity poziom realizacji obowiązków. Jakoś znalazł się czas na przygotowanie przedstawień. Było więc zupełnie dobrze – dzięki Bożej pomocy, wielkiej życzliwości ludzi i niezawodnemu zawsze wsparciu rodziny.
Pierwsza parafia jak pierwsza miłość? Jak po kilku miesiącach Ksiądz postrzega tę naszą parafialną rodzinę?
Owszem, to prawda – pierwsza parafia – to pierwsza miłość. Dany był mi ten komfort, że posługę rozpocząłem na zastępstwie już w sierpniu, czyli w okresie, gdy jeszcze nie ma tak wielu obowiązków. Zyskałem więc czas na spokojne „oswajanie się”, poznawanie środowiska, rytmu życia parafii. Pierwsze odczucie to zaskoczenie. Krakowskie parafie wyobrażałem sobie jako mało zintegrowane wspólnoty. Niewielu ludzi, którzy bywają w kościele, anonimowych wobec siebie. Tymczasem tu, na Osiedlu, rzeczywistość jest zupełnie inna. Wielu ludzi angażuje się w życie parafii, wspaniale uczestniczy i przeżywa liturgię, daje dowody serdecznej życzliwości i gotowości do pomocy.
Bardzo znaczące było dla mnie spotkanie z Księdzem Proboszczem. Jego otwartość i emanująca ze sposobu bycia radość uspokoiła mnie wewnętrznie. Czułem, że to będzie naprawdę moja parafia, że się w niej jako kapłan odnajdę. I tak jest. Pomaga mi też dobra współpraca z ks. Bogusławem. Wypada mi powtórzyć żartobliwe pytanie ks. Proboszcza: za jakie zasługi tutaj przyszło mi pracować…?
W tym krótkim czasie przeżyłem jeszcze innego rodzaju szok. Jako katecheta. W trakcie praktyki diakońskiej uczyłem cały rok w gimnazjum w Zawoi, na miesięcznej praktyce w gimnazjum w Czyżykach. Było to zdecydowanie trudne doświadczenie. Tutaj w gimnazjum w Szkole Mistrzostwa Sportowego, która jest dobrą szkołą, zaskoczyła mnie przyjazna atmosfera i ogólna życzliwość. To dodaje sił i chęci do pracy. Idę do szkoły z wewnętrznym spokojem, nie przeżywając obaw, co też młodzi ludzie tym razem wymyślą. Czuję się w szkole bardzo dobrze. To, czego brak, to wolny czas. Obowiązki katechety, praca duszpasterska wypełniają właściwie dobę bez reszty. Brakuje go na przeczytanie czegoś, odwiedzenie kolegów, a nawet na wypoczynek. Ale powoli organizacyjne usprawnienia przyniosą efekty.
A gdyby jednak odrobinę tego wolnego czasu udało się wygospodarować, to czym najchętniej Ksiądz by się zajmował?
W zimie przeznaczyłbym go niewątpliwie na uprawianie sportu. Jeżdżę i na desce, i na nartach. To pamiątka po pobycie w Zawoi. Bardzo to lubię. Gdy tylko było to możliwe, to wieczorami startowałem już spod domu. Chciałbym w tym roku młodzież i dzieci, o ile schola się zdecyduje, wziąć na takie zimowisko. W lecie natomiast pasjonuje mnie jazda konna. Przez ostatnie trzy lata pomagałem przyjaciołom w pobliżu mojej rodzinnej miejscowości uruchomić stadninę koni. Niestety deficyt czasu uniemożliwił mi zrobienie kursu instruktora jazdy konnej. Ogromnie też lubię turystykę górską. Babia Góra – to mój ulubiony cel wypraw. Już w czasie pobytu w naszej parafii byłem trzykrotnie na Babiej. Chętnie też pograłbym w piłkę. Lubię po prostu aktywny wypoczynek.
Wspomniał Ksiądz o górach, o koniach. To nasuwa myśl o pięknie. Ono też prowadzi do Stwórcy. Gdzie najmocniej ono urzeka i przemawia do serca?
To wielka prawda. Piękno jest jednym z atrybutów Boga, o czym się zbyt często zapomina. Uczyłem tego młodzież gimnazjalną, pracując jako katecheta. Ja to piękno znajduję w przyrodzie. Podczas górskich wędrówek tyle jest możliwości obcowania z pięknem. Dostrzegać je można i trzeba w drugim człowieku. Wreszcie jest ono obecne w czymś dla mnie szczególnie ważnym – w liturgii. Piękno gestu liturgicznego, piękno wypowiedzianego z szacunkiem słowa, piękno oprawy liturgicznej. To jest miejsce spotkania z tym atrybutem Boga, jakim jest piękno. Dlatego tak niezwykle ważne jest, aby sprawować liturgię z wielką starannością, pokorą i niegasnącym dla niej zachwytem. Tę dbałość wyniosłem z Seminarium. Tam przygotowanie do sprawowania świętych obrzędów było niezwykle staranne, począwszy od właściwego przygotowania alby w zakrystii, stosownego ułożenia stuły aż po wszystkie inne szczegóły. A ja pełniłem obowiązki kaplicznego.
I wreszcie czas, by odpowiedzieć na ważne, a nie zadane pytanie…
To pytanie, które ja sobie zadaję brzmi tak: jak pogodzić zaangażowanie duszpasterskie z własnym rozwojem duchowym?
To dla księdza, szczególnie u początków jego kapłańskiej drogi, jest niezwykle ważne, a zarazem trudne. Z jednej strony trzeba się poświęcić na tyle pracy duszpasterskiej, żeby nie zaniedbać wiernych, a z drugiej jednak strony mieć czas na własny rozwój, co z kolei pozwala dzielić się zdobytym duchowym skarbem. Aby znaleźć harmonię między tymi dwoma wielkimi zadaniami, potrzebna jest przede wszystkim żarliwa, indywidualna modlitwa. Bez względu na to, jak jest to trudne przy ogromie obowiązków, ksiądz absolutnie nie może zaniedbać troski o własną duszę. On nie może być tylko dobrym spowiednikiem, ale też musi być systematycznie korzystającym z sakramentu pojednania penitentem. Nie tylko sprawować Mszę św., ale również w niej uczestniczyć, nie tylko prowadzić adorację, ale adorować, nie tylko przewodniczyć modlitwie różańcowej, ale Różaniec odmawiać.
Słowem, ksiądz, jak każdy wierny, jest katolikiem i powinien spełniać wszystkie te obowiązki, które z racji bycia uczniem Chrystusa na siebie człowiek przyjmuje. Ksiądz musi mieć świadomość tego wszystkiego, świadomość, że na nim ciąży może jeszcze większy niż na innych, obowiązek dbałości o rozwój duchowy. To przecież jest ten fundament, to źródło, z którego czerpie, posługując jako kapłan. To wielkie zadanie, aby kapłan nie rozminął się z Panem Bogiem.
Piękną inicjatywą realizowaną w naszej parafii jest odprawiana w każdy pierwszy czwartek miesiąca Msza św. w intencji kapłanów. Dobrze, że ktoś ma świadomość potrzeby modlitwy za księdza. Ona jest niezwykle potrzebna. Ksiądz przecież jest, jak każdy, tylko człowiekiem, czyhają na niego różnego rodzaju pokusy, trudności, wątpliwości. Musi walczyć z własnymi słabościami. Modlitwa wstawiennicza w tym wszystkim jest wspaniałym darem, wielką pomocą. A wśród nich Msza św. jest najdoskonalsza.
Bóg zapłać, zapewniamy o stałej modlitwie.
Rozmawiała Barbara Niemiec